Jest
wcześnie rano, jednak wybrzeże Dominikany skąpane jest już w
pełnym słońcu. Fale delikatnie dobijają do brzegu, słychać
szelest liści palmowych, gdyby nie nadużywający klaksonu
właściciel wypożyczali samochodów, stojący pod moim oknem,
pewnie spędziłabym dłuższą chwile wypatrując czegoś na
horyzoncie. Zostawiam za plecami beztroskie plaże kierujemy się w
głąb wyspy, moim celem stało się mocno zaludnione miasto Higuey,
gdzie na tamtejszym targu żywności pragnę dotknąć prawdziwej,
niekomercyjnej Dominikany. Wygodna trasa szybkiego ruchu nieubłaganie
dobiega końca, przede mną lokalne drogi, cięższe w pokonywaniu
jednak bardziej urokliwe, gdyż pobocza usiane są niewielkimi,
kolorowymi domkami z prowizorycznymi zagrodami dla bydła oraz
jeszcze bardziej chwiejnymi straganami.
Droga
wiedzie przez pola uprawowe trzciny cukrowej, nad głowami
rozpościerają swe konary drzewa mango, zewsząd wyłaniają się
strzeliste palmy real,
nadając krajobrazowi iście egzotycznego charakteru. Po
kilkudziesięciu minutach jazdy wyboistymi drogami, z których część
nie widniała nawet na mapie docieram do celu, zaparkowanie samochodu
zajmuje mi zaledwie kilka chwil, tutaj większość przemieszcza się
mocno sfatygowanymi motocyklami. Przyjazna osobowość
Dominikańczyków nie pozwalała mi długo tkwić w poczuciu inności,
szybko znikam w tłumie. Niczym nie skrępowane wszędobylstwo szybko
zdradza moje turystyczne pochodzenie, co zostaje zauważone przez
Carlosa - przedsiębiorczego chłopaka, który szybko staje się moją
przepustką do najciekawszych miejscówek miasta. Droga
wiedzie przez pola uprawowe trzciny cukrowej, nad głowami
rozpościerają swe konary drzewa mango, zewsząd wyłaniają się
strzeliste palmy real,
nadając krajobrazowi iście egzotycznego charakteru. Po
kilkudziesięciu minutach jazdy wyboistymi drogami, z których część
nie widniała nawet na mapie docieram do celu, zaparkowanie samochodu
zajmuje mi zaledwie kilka chwil, tutaj większość przemieszcza się
mocno sfatygowanymi motocyklami. Przyjazna osobowość
Dominikańczyków nie pozwalała mi długo tkwić w poczuciu inności,
szybko znikam w tłumie. Niczym nie skrępowane wszędobylstwo szybko
zdradza moje turystyczne pochodzenie, co zostaje zauważone przez
Carlosa - przedsiębiorczego chłopaka, który szybko staje się moją
przepustką do najciekawszych miejscówek miasta.
Celem
nadrzędnym owej wycieczki jest "food market" tam też
kierujemy swoje pierwsze kroki, trasa przebiega wzdłuż ruchliwych
ulic, a tempo naszego marszu zdawało się jakby nadążać za
miejskim gwarem. Udaje mi się wykonać zaledwie kilka poruszonych
zdjęć mijając po drodze urocze wózki przeładowane bananami lub
kwaśnymi pomarańczami i stanowiska "pucybutów".
Widząc
zaparkowaną ogromną ciężarówkę załadowaną po brzegi bananami
ośmielam się sądzić, że dotarliśmy do celu, ten widok to
obietnica cudownych doznań wizualnych i smakowych. To właśnie
tutaj w aromacie przypraw, suszącego się w gorącym słońcu mięsa,
dymu tytoniowego, smaku uzależniającego rumu oraz
rytmach salsy toczy
się prawdziwe i powolne życie Dominikańczyków.
Potrzebuję
chwili na obeznanie się z topografią stoisk, zorientowawszy się w
przestrzeni zdaję sobie sprawę że zanim przekroczę bramę na jej
progu muszę zostawić swoją sterylną europejską naturę. W jednej
chwili doznaję swoistego przemienienia, czuję jak tutejszy klimat
mnie pochłania bez reszty. Paleta barw, mieszanka zapachów, gwar
rozmów, nawoływania sprzedawców i rytmiczne
dźwięki baciaty sprawiają
że czuję się jak dziecko ze swoją pierwszą wizytą w wesołym
miasteczku, wszystko, ale to absolutnie wszystko zachwyca.
Plac
podzielono na kilka działów, największą jego część zajmują
warzywa i owoce i nad tą właśnie częścią rozpościera się
wielokolorowa i wielogatunkowa płachta mająca za zadanie chronić
produkty przed palącym dominikańskim słońcem, gdyby spojrzeć na
tą strefę z lotu ptaka przypominałaby słynne patchworki. Stoiska
dość luźnej konstrukcji, w znacznej części ograniczone do sterty
skrzynek i kartonów po brzegi wypełnionych darami natury. Trochę
na uboczu widoki jakże abstrakcyjne dla Europejczyków- to sekcja
mięsna.
Tutaj
zadaszenie nie jest konieczne, promienie słoneczne jak najbardziej
wskazane, dzięki wysokiej temperaturze mięso nie ulega zepsuciu, a
jedynie zasuszeniu. Konstrukcja stoisk już solidniejsza wszak tutaj
porcjuje się woły i świnie. W okół stoisk panuje specyficzny,
słodkawy, dość duszący zapach, trochę na granicy smrodu, pod
stopami natomiast ślady krwawej zbrodni dokonanej na żywym
inwentarzu. Asortyment bardzo szeroki, już nie tylko "piąta
ćwiartka" z którą wciąż się oswajam, ale również uszy,
ryjki, ogony oraz kopyta, zdają się mieć swoich fanów. Co ciekawe
do mycia mięsa przed dalszą obróbką Dominikańczycy używają
soku z kwaśnych pomarańczy, dotyczy to jednak tylko drobiu,
wspomniany sok jest również podstawą słynnego sosu podawanego do
pieczonej wieprzowiny, ryb i owoców morza. Nasycam oczy dość
krwawym obrazem i szybko powracam w znacznie bliższe memu sercu
rejony, mianowicie, usiany kolorami dział warzywny.
Pierwsze
stoiska obfitują w jedne z najpopularniejszych tutaj warzyw -
banany, bo tak właśnie należy się do nich zwracać, pochodzą z
Azji Południowo -Wschodniej, ale obecnie uprawiane są w całej
strefie tropikalnej i subtropikalnej. Rozróżniamy przeważnie
banany owocowe, podczas gdy istnieją te przeznaczone do gotowania,
tzw warzywne. W procesie dojrzewania bananów zmienia się ich
zawartość cukru, jednak w przypadku bananów warzywnych ten proces
nie zachodzi w ogóle, stąd maja bardzo mączysty smak, dlatego nie
spożywa się ich na surowo, lecz gotuje.
Najbliższym
towarzyszem bananów i jednym z ukochanych przez tubylców warzywem
jest bogaty w skrobię "chiński ziemniak" z ang. yam zwany
także jamem chińskim. Ten dość mało atrakcyjny w wyglądzie i
ciężki w uprawie "korzeniowiec" na Dominikanie spożywany
jest w sposób podobny do ziemniaka, ale również w wersji świeżej
i suszonej. Nie brakuje tutaj również pochodzących z Jamajki
chlebowców, które przyjęły się również na Dominikanie.
Biografia chlebowca przypomina trochę bajkę o Kopciuszku,
początkowo miał stanowić pożywienie dla niewolników, kiedy Ci
pogardzili, karmiono nim świnie. Następnie podjęto bezskuteczne
próby przekonania do niego Jamajskich wyspiarzy, aż w końcu stały
się nieodzownym elementem kreolskiego grilla.
Kolejne
stoiska prezentują się dużo bardziej kolorowo to ogromne ilości
pomarańczy, kilkunastu rodzajów fasoli, ryżu i papryczek chilli,
nie brakuje tutaj egzotycznej okry, co najmniej kilku odmian dyni i
moich ukochanych bakłażanów i niesamowicie kremowego awokado.
Wreszcie jakże dobrze nam znane ze sklepowych półek, a jednak
różniące się w smaku, ananasy, mango, papaje, kwaśne marakuje i
kokosy.
Tutaj
natki pietruszki, tymianku, kolendry czy bazylii sprzedaje się w
pęczkach ledwo mieszczących się w dłoni, a przyprawy takiej jak
kardamon, goździki, osnówki kwiatu muszkatołowca czy anyż
gwiazdkowy wypełniają kilkunasto-litrowe
metalowe
puszki.
To
klimatyczne miejsce, powiedziałbym nawet że trochę magiczne, ale
prawdziwe zarazem, podążając coraz głębiej dokonuję coraz
ciekawszych odkryć, ale również zaczynam wchodzić w pewną
interakcję ze sprzedawcami. Nie słychać tutaj jednak uporczywego
nagabywania, jeśli wykażesz zainteresowanie sprzedawcy chętnie
pomogą, ale śmiem sądzić, że ich obecność tutaj nie ogranicza
się jedynie do biznesu, że to raczej ich sposób na życie, na
codzienność, a słynne na Dominikanie "maniana"
ma tutaj swój najgłębszy wydźwięk. Mężczyźni palą cygara i
popijają rum, grają w kości na chybotliwych plastikowych
taboretach, kobiety owiązane dziećmi robią zakupy i głośno
plotkują, młodzież tańczy w rytm salsy, a
dzieciaki gonią przestraszone kurczaki, ale są też tacy którzy
gotują.
Na
prowizorycznych palnikach, w emaliowanych, wysokich garnkach kotłują
się smaki i aromaty, przy każdym uniesieniu pokrywki uwalniająca
się chmura zapachów nasyca to miejsce jeszcze intensywniejszym
aromatem. To sanchocho,
potrawka z 7 rodzajów mięsa, marchewki, manioku, mango i wielu
innych składników, podawana z ryżem z zieloną fasola i plasterki
awokado. Sanchocho to
styl życia, bez tej narodowej potrawy nie mogą obejść się żadne
uroczystość, a skoro cała Dominikana to nieustanna pochwała
życia, to gotuje ją się nawet tutaj, na straganie. Na każdym
kroku można kupić smażony placek z manioku casebe,
lub maniokowe pierożki zwane catibia.
Ta namiastka "street food" pobudza moje kubki smakowe,
rozpoczęła się walka żołądka z rozsądkiem, na chwilę obecną
pozostawiam ją nierozstrzygniętą, zapuszczając się coraz dalej w
głąb targowiska.
Pomiędzy
okazałymi chlebowcami, dostrzegam dominikańskie złoto – owoc
kakaowca, dla takiej czekoladoholiczki jak ja to prawdziwa zdobycz.
Starsza
pani zaprasza mnie do siebie. Na stoliku znajdują się prawie czarne
jaja opakowane w komercyjne woreczki, widząc zawieszone nad jej
głową kakaowce w kolorach od zielonego po fioletowy domyślam się
że to produkt końcowy tych zbiorów. Po krótkiej, sympatycznej
rozmowie, dość łamaną angielszczyzną kobieta wyjaśnia mi, że
to utarte z cukrem i wysuszone ziarna kakaowce, taką zbitą kulę,
wielkości piłki tenisowej ściera się dopiero na dobrze nam znany
pył. Kosztuję - jest inne, pachnie jak czekolada najwyższej
jakości, słodko, głęboko, uzależniająco. Zabieram ze sobą 3
kulki 100% kakao i słoiczek oleju kokosowego.
Zaczynam
odczuwać zmęczenie panujący tutaj upał, mieszanka zapachów,
klasyczny dla targowiska gwar uziemiają mnie na dłuższą chwilę
na stercie plastikowych skrzynek. Teoretycznie pokusa zakupów i
ulicznego jedzenia czai się na każdym rogu. Nagle na widok
starszego mężczyzny obrabiającego ryby niczym magik zrywam się
ponownie na nogi. Mój zachwyt podziela również grupa tubylców.
Zdawać by się mogło, że to tutejszy sklep rybny, obok jednak na
prowizorycznym grillu rumienią się langustynki, zapachowi tego
morskiego koncentratu nie sposób się oprzeć. Zanim jeszcze myśl o
zjedzeniu jednaj zakwitła w mojej głowie już stała się
rzeczywistością.
W
czasie całej mojej podróży po targowisku nieustannie prześladują
mnie dwie rzeczy – dominujący zapach cygar i widok tajemniczych
buteleczek z niezidentyfikowaną zawartością. Zasięgam informacji
od mojej bratniej duszy, Carlosa. Oto co następuje. Tuż za rogiem
znajduje się mini wytwórnia cygar, wytwórnia może i mini, ale
przerób maja zdecydowanie maxi. Trzech mężczyzn zwija cygara z
prędkością światła i zręcznością origamisty.
Do
dziś nie pojmuję dlaczego dałam się skusić na zaciągnięcie się
cygarem, może to moja hedonistyczna natura, a może tylko urok
sprzedawcy. Zapach cygar zidentyfikowany i zapamiętany na długo, a
co z tymi buteleczkami? Mowa o mamajuanie.
No właśnie. Czym jest mamajuana?
Podobno uniwersalnym lekarstwem - na każdą dolegliwość - od grypy
po prostatę. Podobno - napędzającym libido - afrodyzjakiem. I
dodatkowo skutecznym środkiem poprawiającym witalność każdego
dnia. Co do smaku - trzeba przyznać - specyficzny, mocny, czasem
przesadnie słodki ale konsumpcji nie utrudnia. Na pierwszy rzut oka
estetyka mikstury budzi bardziej wątpliwości niż zachętę, aby
jej spróbować. Butelkę wypełnia podejrzana plątanina: patyków i
liści, korzeni i ziół podlanych cieczą w kolorze bursztynu. Jak
się patrzy - produkt z górnej półki w spiżarni czarownicy.
Obecna mamajuana to
nie tylko herbatka z pobudzających badyli, a raczej energetyczny
koktajl o mocy solidnego karaibskiego alkoholu. Aby wykonać samemu
specyfik, zakupiony susz należy zalać miodem, winem i rumem w
proporcjach: 2 palce miodu, 2 palce wina, resztę dopełnić rumem.
No
właśnie, a skoro o rumie mowa, to mam pewne podejrzenia, że w
żyłach Dominikańczyków nie płynie już krew. Rum, a właściwie
ich dwa warte polecenia rodzaje, jest wszędzie, pije się go od rana
i właściwie kończy tylko dlatego, że trzeba pójść spać.
Smakuje niebiańsko, nie jest za mocny, ani za słodki, najczęściej
łączony z coca-cola, uderza do głowy w bardzo subtelny sposób.
Czym
jest to magiczne miejsce w Higuey, czym pachnie, czym smakuje? Mój
umysł podpowiada mi całą paletę barw i zapachów, jednak te
najbardziej wyróżniające się to aromat cygar, kakao i pomarańczy,
to mączysty posmak yam,
chlebowców i rumu, to dźwięki slasy,
bacity i merengue.
To właśnie tutaj można dotknąć i posmakować prawdziwego,
nieskażonego komercją, powolnego i radosnego życia, to miejsce to
prawdziwa jego pochwała.
Wyprawa
dobiega końca, mam wrażenie, że nawet moja skóra przejęła
zapach targu, na progu czeka na mnie moja europejska natura....czy po
takich doznaniach wciąż chcę ją przyjąć? Może narazie upcham
ją do plecaka niech poczeka pomiędzy kakao, buteleczką rumu i
słoiczkiem oleju kokosowego, tak na wszelki wypadek.
Komentarze